reklama
kategoria: Księgarnia
15 maj 2019

"Umrzeć za Gdańsk" - książka Tomasza Lisa

fot. nadesłane
Umrzeć za Gdańsk - to zbiór wnikliwych 12 rozmów o Pawle Adamowiczu, wolności i magii Gdańska, które przeprowadził Tomasz Lis z rodziną, przyjaciółmi i współpracownikami zmarłego prezydenta Gdańska. Rozmówcami Tomasza Lisa byli: Donald Tusk, Aleksander Hall, Magdalena Adamowicz, Stefan Chwin, Lech Wałęsa, ojciec Ludwik Wiśniewski, Bogdan Borusewicz, Paweł Huelle, Aleksandra Dulkiewicz, Antoni Pawlak, Piotr Adamowicz, Jacek Karnowski.
REKLAMA

Mam nadzieję, że coś w ludziach drgnie

Antonina mówi: „Mamo, już nie zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do ołtarza. Kogo ja teraz będę pytać? Do kogo będę mogła zadzwonić?”

Rozmowa z MAGDALENĄ ADAMOWICZ, żoną zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza

Rozmowa odbyła się 23.01.2019 r.


Tomasz Lis: Jakie były te wakacje w Kalifornii, najdłuższe w życiu pani męża?
Magdalena Adamowicz: Paweł chciał przyjechać 22 grudnia, żeby jak najdłużej być w mieście. On nigdy tak długo nie był poza Gdańskiem. Jego współpracownicy mówili, że jest nerwowy, bo zostawia miasto na tak długo. Ja go trochę ściągałam na ziemię, powiedziałam: „Jesteśmy tam już od września, Tunia jest za tobą stęskniona – to nasza starsza córka – więc przylatujesz 18 grudnia i koniec”. Jak przyjechał, to dziewczyny rzuciły się na niego, nasz pies, ukochany pies Pawła, wariował z radości. Chcieliśmy pojechać w jakieś ciepłe miejsce, cieplejsze niż ten nasz domek w Kalifornii, malusieńki, drewniany, zimny.

Ile stopni było?
– Raczej rześko. Rano koło 10 stopni, ale w dzień zdarza się, że jest 20 stopni. W końcu wpadliśmy na pomysł, że zwiedzimy Kalifornię. Ale Paweł nie prowadzi samochodu, chociaż ma prawo jazdy. Więc prowadzenie spadło na mnie. Trochę się po tej Ameryce bałam jeździć, bo tam jest czasem sześć albo osiem pasów w jedną stronę, ale w pierwszy dzień świąt wyruszyliśmy z Los Angeles na północ, w kierunku San Francisco.

Wigilię też spędzaliście poza Polską?
– Tak. Pierwszy raz. Paweł to bardzo przeżywał, że bez rodziców, i jak my damy radę.

I jak było? Gotujemy i robimy zwykłe święta czy skoro już jesteśmy tutaj, to „na luzie”?
– Nie! Były wszystkie tradycyjne polskie dania, śledzie, barszcz, uszka, pierogi. Śpiewaliśmy kolędy.

A tata przywiózł z Polski prezenty dla dzieci?
– Ale nie od siebie, bo on nie ma czasu. Przywiózł nam prezenty od rodziny, ale ja mówiłam mu, żeby w ogóle sobie tym głowy nie zawracał, bo już miałam dla wszystkich przygotowane prezenty. Tak często było, bo on po prostu zawsze był bardzo zajęty.

Czyli rozumiem, że w domu u Adamowiczów to pani była prezydentem?
– No tak... W domu on był zawsze zajęty i bałam się, że teraz się tutaj zamęczę. A on był niezwykle pomocny. Potem ruszyliśmy na te wakacje. Zarezerwowaliśmy sobie kilka hoteli po drodze, aż dojechaliśmy do San Francisco. Bardzo nam się podobał campus Uniwersytetu Stanforda. Spędziliśmy tam wiele godzin. Później pojechaliśmy pod znak Facebooka przed siedzibą firmy. Jechaliśmy Pacific Route, która jest nad samym Oceanem Spokojnym. Ja nie byłam do końca świadoma, że to jest tak stroma, kręta droga, ale jednocześnie piękna. W połowie trasy córka przeczytała, że to jest droga dla ludzi o mocnych nerwach. Ale daliśmy radę. Zatrzymaliśmy się gdzieś w takiej małej zatoczce, bo zobaczyliśmy, że stoi dużo samochodów i tam były niesamowite wodospady. Rosło tam mnóstwo mięty i przeróżnych ziół. I te wodospady, ta wilgoć, ten ocean, wszystko to sprawiło, że był tam niesamowity zapach. Tak sobie szliśmy z Pawłem, trzymaliśmy się za ręce, bo było stromo i pomyślałam sobie, że tego zapachu to chyba nigdy w życiu nie zapomnę.

Gdzie was zastał Nowy Rok?
– Nowy Rok już u nas, zaprosili nas moi przyjaciele na sylwestra. Było bardzo międzynarodowe towarzystwo, trochę potańczyliśmy, wypiliśmy szampana. Wróciliśmy do domu około pierwszej.

Pamięta pani, czego sobie życzyliście?
– Pamiętam, że Paweł mnie bardzo przyciskał do serca. Zresztą obchodziliśmy ten Nowy Rok jakby dwa razy, pierwszy raz, gdy północ wybiła w Nowym Jorku, no i trzy godziny później, gdy była 24 w Kalifornii. Pamiętam, że się ściskaliśmy i całowaliśmy. Życzyliśmy sobie zdrowia, szczęścia, żeby wszystko było dobrze i żeby się w końcu od nas odczepili, żeby ten rok był początkiem końca tych złych rzeczy, które się działy. Żeby można było nareszcie odetchnąć i żyć spokojnie.

Kiedy pan Paweł wyjeżdżał z Ameryki?
– W sobotę 5 stycznia.

Dzieci nie chciały jechać z ojcem?
– Tak, ale planowaliśmy, że on za kilka tygodni znowu przyjedzie. Okazało się, że samolot jest dwie godziny opóźniony, znaleźliśmy jakąś ławkę, siedliśmy. Dziewczyny jeszcze się przytulały, a później on już musiał iść i wtedy młodsza córka wpadła 
w rozpacz, w histerię, aż się ludzie zaczęli oglądać. Ja mówię: „Terenia, ty tak nie płacz, bo jeszcze ktoś pomyśli, że dziecko porywamy”. Paweł poszedł, szedł tak do góry... myśmy mu do samego końca machały, aż zniknął na horyzoncie...

Jak się poznaliście?
– Był wykładowcą na uczelni. To była historia doktryn polityczno-prawnych. Na drugim roku. Ale ja wtedy sobie przedłużyłam wakacje, bo byłam w Londynie i wróciłam pod koniec października, więc tak dużo zajęć z nim nie miałam. Ale zapamiętałam go, a on mnie, bo razem z przyjaciółką siedziałyśmy w pierwszej ławce. Potem spotkaliśmy się dopiero po latach, na ulicy.

Czyli to nie była miłość od pierwszego wejrzenia?
– Nie, nie. Chyba pięć lat później spotkaliśmy się na ulicy. Szłam z koleżanką i my oczywiście: „Dzień dobry, panie magistrze”, a on: „O, moje studentki!”. Powiedział wtedy, że jest kandydatem na radnego miasta Gdańska. On zawsze mówił per „koleżanki”, „co panie koleżanki robią”? Potem dowiedziałam się, że będzie spotkanie integracyjne dla młodych asystentów i doktorantów. Wahałam się. Iść, nie iść, ale pomyślałam: w zasadzie czemu nie, pójdę. Poszłam do fryzjerki i mówię: „Idę na taką imprezę i niech pani zrobi coś takiego, żeby było: wow!”. I rzeczywiście...




A myślała pani „wow” w perspektywie imprezy czy z powodu Pawła?
– Raczej imprezy. Rozmawiałam tam z kolegami doktorantami, a tu nagle mnie wita Paweł: „O! Nareszcie koleżanka przyszła”.

Czyli po pięciu latach cały czas na pani?
– Tak. Zresztą nawet nie wiem, czy on wiedział, jak mam na imię. Poprosił mnie wtedy do stolika, przy którym siedzieli gdańscy politycy.

Czyli miała pani szansę, żeby się wystraszyć.
– Oczywiście. Bo ja się wtedy w ogóle nie interesowałam polityką.

Ale pani nie skorzystała...
– Nie, chciałam już iść do domu, na co Paweł: „Ale, pani koleżanko! Myśmy jeszcze nie zatańczyli!”. I zatańczyliśmy parę razy i on mówi: „O, świetnie tańczysz”.

Czyli tu już było tańczysz?
– Tak, tak.

Nastąpił przełom...
– Tak. Potem mnie zaprosił na jakiś bal. Powiedziałam, że się zastanowię. Rozmawiałam z mamą. Rodzice mówią:  idź. No i poszłam. I tak się zaczęło.

Wtedy już była pani Magdaleną?
– Tak, już Magdaleną.

A swoją drogą – jak on tańczył?
– No, dużego doświadczenia to on nie miał.

Ale skoro zaprasza kobietę na bal, to znaczy, że zapał był.
– Zapał jak najbardziej, ale bez doświadczenia. Ale potem myśmy się w tym tańcu zgrali. Ja bardzo lubię tańczyć i marzyłam o tym, że pójdziemy na kurs tańca. I on mi obiecał, że pójdziemy. Było tak, że jak coś przeskrobał, to zapisywał, ile za to będzie godzin tańca. I tych godzin zebrało się już ze 40 i nawet chyba przed jego pięćdziesiątką udało nam się pójść na cztery czy pięć lekcji do naszej znajomej.

To od tego balu do ślubu wam szybko poszło?
– Niezupełnie. Ślub był dopiero w 1999 roku. Wcześniej dostałam stypendium na cały semestr naukowy do Kolonii. On do mnie pisał. Faksował, bo wtedy jeszcze
e-maili nie było.

Ale nie oświadczył się faksem?
– Nie, nie. Powiedział wtedy, że wybiera się do Paryża, że będzie jechał przez Kolonię i że mógłby mnie odwiedzić.

Teoretycznie po drodze, ale widać, że wymagało to pewnego wysiłku.
– I przyjechał. A potem pojechaliśmy razem na kilka dni do Paryża. To był przeuroczy wyjazd...

Rozumiem, że on wszystko zaplanował?
– Tak. Jak pani nas wpuściła do pierwszego pokoju w Paryżu – a tam są takie łóżka metr dwadzieścia wspólne – to powiedziałam, że absolutnie nie, że muszą być dwa osobne łóżka. Znaleźli pokój, w którym było jedno normalne łóżko i jedno dziecięce. Paweł spał na tym dziecięcym i nogi mu wystawały, a ja spałam na drugim. I on się bardzo przyzwoicie zachowywał.

A skąd się wziął pomysł z tą Kalifornią? Bo w maju zeszłego roku już było wiadomo, że Paweł będzie kandydował.
– Tunia, nasza starsza córka, jest bardzo odważna i bardzo ciekawa świata. Paweł w niej to zaszczepił. Zainteresował różnymi kulturami, w tym żydowską. Ona jakieś prace na ten temat pisała na olimpiadzie w zeszłym roku. Była jedną z finalistek olimpiady historycznej w Warszawie. A to, co się działo wokół Pawła, bardzo przeżywała. Na przykład w 2017 roku przesłuchanie Pawła przed komisją Amber Gold.

Włączała telewizor?
– Chciała to oglądać. Wszyscy tym żyliśmy, wiedząc, jakie to przeżycie i stres dla Pawła. Ona przez dwa dni nie miała siły w ogóle wyjść z domu. Bałam się o jej zdrowie psychiczne. Bałam się, żeby nie stracić dziecka, żeby ona się nam nie zgubiła. Potem, jak Paweł powiedział, że będzie jednak kandydował, to Antonina strasznie płakała. Strasznie. Wiedziała, co się będzie działo. Ale ja wiedziałam, że nie mogę Pawłowi powiedzieć: „Nie kandyduj”, bo Gdańsk to było jego całe życie.

A poza tym poniekąd przyznawałby się...
– Tak. Jedni mówili: jak zrezygnujesz, to przyznajesz się do tych wszystkich zarzutów, że czujesz się winny. Drudzy –  wprost przeciwnie. Ale wiedziałam, że jak mu powiem: „Nie kandyduj” i on nie będzie kandydował, to może coś sobie znajdzie innego, ale że będzie nieszczęśliwy. Więc zgodziłam się, ale był jeden warunek: że Antonina musi gdzieś wyjechać za granicę.

Te ostatnie trzy lata. Jak to wyglądało? Ja z założenia nie oglądam TVP, więc pewnie umknęło mi to, co wam nie mogło umknąć...
– W ogóle nie oglądaliśmy TVP.  Z wyjątkiem 16 grudnia 2016 roku, jak była okupacja mównicy w sali posiedzeń Sejmu i wtedy obejrzałam „Wiadomości”. Byłam zdruzgotana tymi kłamstwami.

Ale Paweł oglądał TVP.
– Nie! Ja bym chyba zwariowała, jakbym te programy tej Gargas oglądała, jakieś reportaże o nas. Ale oczywiście o wszystkim wiedzieliśmy, ludzie nam mówili.

Czyli wiedzieliście, że chcą go dorwać, skopać, zniszczyć?
– Oczywiście. Aresztowano na przykład dwóch prezesów firmy, od której kupiliśmy mieszkanie po niby zaniżonej cenie, co jest nieprawdą. W tej sprawie trzy razy przesłuchiwano wszystkich mieszkańców osiedla. Tylko po to, żeby nas przed ludźmi zdyskredytować. Właściwie non stop mówiło się, że w każdej chwili mogą Pawła aresztować. Proszę sobie wyobrazić, że w 2017 roku, dzień przed Wigilią, wezwano nas do prokuratury do Wrocławia, dzień przed Wigilią.

A skąd córka dowiadywała się, że coś się tu dzieje?
– Nie mówiliśmy jej wszystkiego w szczegółach, ale to było odgrzewane cały czas w różnych rządowych mediach, nie tylko w TVP, ale także w „Sieci”, „Do Rzeczy” itd. Ona jest inteligentna, oczytana. Ona po prostu to wiedziała.

A jak mąż to odbierał na co dzień? Bo w biurze można i pewnie trzeba udawać, ale w domu można powiedzieć, co się czuje...
– Jemu było bardzo ciężko. Ostatnio bardzo źle sypiał, bo naprawdę był już zmęczony. Z jednej strony była radość, że wygrał wybory, ale te ciągłe pomówienia i zarzuty...

Właściwie te ostatnie lata to był spacer po polu minowym?
– Tak. Ciągle skarbówka nas atakowała. I nie tylko nas. Nawet Pawła rodziców 90-letnich, moich rodziców. Ciągano całą moją rodzinę, także tych, którzy mieszkają za granicą i których od lat nie widziałam. Wszystkie służby ich ciągały zza granicy, żeby ich maglować. To były absurdalne sprawy. A naszemu doradcy podatkowemu urząd skarbowy wytoczył sprawę o obrazę urzędnika państwowego, bo urzędnicy go nachodzili i gdzieś kiedyś powiedział, że to są metody esbeckie. I na tej podstawie po trzech latach pani urzędniczka stwierdziła, że czuje się obrażona.

Jak pani myśli, jaki był cel? Wykończyć psychicznie?
– Tak. Wykończyć psychicznie. Zdyskredytować... Zmusić Pawła, żeby zrezygnował, żeby nie zajmował się polityką.

A jak reagował na tego pana, nie powiem dziennikarza, pana z mikrofonem i z kamerą, który regularnie za nim biegał. Opowiadał o tym?
– Tak. Właśnie z córką wspominałyśmy, jak Paweł wrócił kiedyś do domu i był po prostu wyprany, jak to się mówi. I nie powiem, jakich słów użył, że ten taki i owaki leciał za nim, darł się, ludzie patrzyli. Ale on też biegał za moją mamą, straszył jej pracowników.

Z kamerą?
– Tak. Wchodził z kamerą do jej biura. Bardzo często przyjeżdżali i robili zdjęcia naszego osiedla i to też w różnych programach było pokazywane.

Jacek Karnowski opowiadał, że czasem w kościele dochodziło do niemiłych sytuacji.
– Tak. Nie odpowiadano mu czasem na znak pokoju. Zdarzało się, że jak wychodziliśmy z kościoła, to ktoś rzucał: „Co ty, szatanie, w kościele robisz?”.

Co im odpowiadał?
– Wtedy on się zawsze uśmiechał i mówił: „Dobrej niedzieli życzę”. Czasem chciałam coś krzyknąć, odpowiedzieć. A on zawsze powtarzał: „Magduś, nie denerwuj się...”.

Ale taka spokojna reakcja pewnie dużo go musiała kosztować...
– Na pewno. Nie wiem, skąd on miał tyle siły. Myślę, że po prostu wychowano go w przekonaniu, że jak jest się człowiekiem prawym i ma się rację, to trzeba walczyć. Choć przecież to był cyrk, choćby ta komisja śledcza do spraw Amber Gold. Przecież on z tym nie miał nic wspólnego oprócz tego, że był event i Szczurek, Struk, Karnowski i nawet minister Grabarczyk, wszyscy ciągnęli ten nieszczęsny samolot...

A on był pierwszy...
– Był pierwszy, bo był największy.

Proszę powiedzieć, czy przy okazji tych wszystkich ekscesów TVP padało w domu nazwisko Kurski?
– Tak.

Nie było takiej myśli – zadzwonię do niego i powiem mu: co ty robisz?
– Nie, bo to by go chyba tylko jakoś dowartościowało. Cieszyłby się, że Pawłowi dokuczył i dałoby mu to nowe paliwo. Kiedy umarła matka Kurskiego, on zadzwonił do Pawła i o coś poprosił. Oczywiście Paweł mu pomógł.

13 stycznia. Jaka pogoda była w Kalifornii? Pamięta pani poranek tego dnia?
– Pamiętam, Paweł zadzwonił bardzo wcześnie, tutaj był wieczór, w Polsce świt. Nie mógł spać. Ja się dziwiłam, że on dzwoni i mówi: „Miałem tak fatalną noc, koszmary mi się śniły, nie mogłem spać. I chyba w końcu o piątej usiadłem przy biurku. A teraz idę na 7.00 do kościoła”. Bo dla nas nie było czegoś takiego, że niedziela i nie ma kościoła. Był roztrzęsiony, chciał włączyć telewizor, coś poplątał z pilotami, ale w końcu mu pomogłam i dał radę. Chyba po godz. 23 oglądałam na Onecie, jak rozmawiał pan o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy z panem Kuźniarem. Rano szłyśmy do kościoła na 9.30, w Polsce 18.30, dzwoniłyśmy do Pawła kilka razy, ale on nie odbierał. Powiedziałam sobie, że jak wyjdziemy z kościoła, to na spokojnie zadzwonimy, bo u niego będzie po Światełku do Nieba. 
I jak wyszłam z kościoła... to był telefon od mojej siostrzenicy. Od razu do niej oddzwoniłam i ona płacząc powiedziała, że jej przyjaciele jako wolontariusze chodzili z Pawłem i byli z nim wtedy na scenie. „Madzia, jakiś facet zaatakował wujka nożem, jest reanimowany!”. Stanęłam na tej ulicy i nie wiedziałam, co zrobić. Co się dzieje... nożownik... myślę, pewnie ktoś ze scyzorykiem, ale jest kurtka. Powiedziałam sobie: spokojnie, tutaj musi być spokój. Dziewczyny zobaczyły, że mi się ręce trzęsą. Mówię do nich: „Słuchajcie, nic się nie stało, tatusia lekko zranili, ale są lekarze, wszystko jest dobrze”. Tereska siadła na ulicy i zaczęła płakać... „Tatulek, tatulek...”. Mówię do niej, że nic się nie stało, wszystko jest dobrze. Antonina też była zdezorientowana. Dzwoniłam do Oli Dulkiewicz, ale nie odbierała. Do kogoś tam jeszcze, cisza. W końcu odebrał Piotrek Grzelak...

Wiceprezydent Gdańska.
– Nawet nie odebrał, ale za chwilę oddzwonił. I płakał. „Magda, szef... nie wiem, co tam się dzieje...”. Łkał. Zanim doszłyśmy do domu, to zadzwonił, że wiozą Pawła do szpitala Akademii Medycznej. Pomyślałam, że jak wiozą go do Akademii, to na pewno będzie dobrze. Ale potem zaczęły przychodzić coraz gorsze wiadomości. I od razu mówię: muszę jechać, muszę jechać.... Ale był problem z biletami. Koleżanka z Polski pomagała mi znaleźć, ale były tylko dwa. Dopiero po jakimś czasie znalazła trzy przez Londyn.

Jak już były bilety, od razu pojechałyście się pakować?
– Pakować to za dużo powiedziane, wzięłyśmy walizki podręczne, a tu jeszcze pies. Musiałyśmy znaleźć kogoś, kto się nim zaopiekuje. O 16.00 byłyśmy na lotnisku.
Wtedy się okazało, że kancelaria premiera chce nam pomóc w powrocie do kraju. To była ważna wiadomość, bo normalnie w Londynie miałybyśmy sześć godzin czekania. Kancelaria, za co dziękuję, zorganizowała samolot rządowy, który zabrał nas z Londynu do Gdańska.

Przylatujecie do Londynu, włączacie telefon i znowu zaczyna pani zbierać informacje?
– Nie za bardzo chciał mi się włączyć telefon. Byłam nieprzytomna ze zdenerwowania, a wcześniej mama koleżanki Tuni, która była tak dobra, że zaopiekowała się psem, dała mi jakieś środki uspokajające. Potem jakieś środki podali nam psychologowie, którzy przylecieli rządowym samolotem.

Jak pani wsiadała do samolotu w Los Angeles, to jaka była pani wiedza?
– Siostra mi wtedy mówiła, że są z rodzicami, że dotknęła Pawła, jego ręki i że jest podłączony do całej aparatury.

A co pani powiedziała w samolocie córkom? Starsza domyślała się, że skoro nagle jedziecie, to znaczy, że dobrze nie jest.
– Nie pamiętam, co im dokładnie mówiłam. Pewnie, że jedziemy do taty, że będziemy się nim opiekować, jak wyjdzie ze szpitala. Antonina zasnęła, padła z tego stresu. Ja nie byłam w stanie usnąć. Cały czas się po prostu modliłam. Mam w komórce różaniec, koronkę i cały czas w słuchawkach miałam modlitwy.

W Londynie też pani do końca nie wiedziała, jaki jest stan?
– Wiedziałam, że jest bardzo zły.

Lądujecie w Gdańsku…
– Wtedy mi siostra powiedziała, że Paweł nie żyje...

Tuż po wylądowaniu?
– Tak. Oni wszyscy na mnie czekali. I decyzja, że od razu jedziemy do szpitala.

Powiedziała pani dzieciom?
– Tak... to znaczy nie pamiętam, one to chyba słyszały... Paweł był w takim pokoju w takim białym worku... otworzyłam go... i przytulałam się do niego... całowałam. Otworzyłam ten worek bardziej, żeby móc dotknąć jego rąk... miał je częściowo zabandażowane. On jeszcze nie był... taki... zimny... jeszcze był ciepły... Potem wróciłam do domu. Do rodziców. I powiedziałam: „Mamo, ja chcę jeszcze tam jechać”. Wróciliśmy do Akademii.

A dzieci?
– Dzieci zostały u rodziców. Były ze mną wcześniej w szpitalu, ale Tereski nie dopuszczono do Pawła. Antonina go widziała i nawet dzisiaj o tym mówiła, że ona ma same jasne wspomnienia z tatą. I takie piękne. Ona mówi, że jedyne ciemne wspomnienie to ten widok taty w szpitalu. To było dla niej traumatyczne. Wróciłam do Akademii. Okazało się, że Paweł jest już w kostnicy. Zawieźli mnie do Pawła do takiego pokoju na górze i wtedy bardzo długo byłam przy nim. Modliłam się. Mówiłam do niego.

Następnego dnia zbierają się tłumy ludzi. Wieczorem poszła pani do tych ludzi z córką. Sprawiałyście wrażenie zrozpaczonych, a jednocześnie nieprawdopodobnie silnych.
– To było bardzo spontaniczne. Ktoś mi powiedział, że coraz więcej ludzi się gromadzi i trzeba im podziękować. Byłyśmy u teściów, u rodziców Pawła, bo bardzo ich kocham, też chciałyśmy z nimi być. Mówię: „Jak już tu jesteśmy, to podjedźmy na moment, bo jest ustawiane to serce ze zniczy”. I zobaczyłam całe rzesze ludzi... tyle tych świec... I tak spontanicznie, bo nie planowałam i nie przygotowywałam się, stwierdziłam, że chcę tym ludziom po prostu podziękować. Nawet nie myślałam, co powiem. Po prostu mówiłam.

Antonina też tak spontanicznie wzięła mikrofon...
– Tak.

Była pani zdziwiona, że w takim momencie, widząc tłum ludzi, kamery, jest w stanie się opanować i powiedzieć piękną rzecz o swoim ojcu?
– Podziwiałam i podziwiam ją. Dlatego, że ona nie jest takim typem, który się pcha do pierwszych rzędów, ma to po ojcu. Ona jest taka jak Paweł. Jak gdzieś trzeba było pójść, to poszli, ale stawali gdzieś z boku. Dlatego tym bardziej mnie to zaskoczyło.

A czy zdanie: „Gdańsk był dla taty trzecim rodzicem, trzecim dzieckiem, drugą miłością”, to był tekst, który Paweł wcześniej gdzieś wypowiadał? To był cytat?
– Nie. Totalnie nie. To był jej pomysł. Ona jest bardzo mądra i bardzo oczytana. Jak Paweł. Nawet przeczytała jego książkę i w prezencie chciała mu dać napisaną przez siebie recenzję.

To rzeczywiście ona przekonała Pawła, żeby wziął udział w paradzie równości?
– Tak.

Jak?
– Paweł gdzieś tam do tego dojrzewał, a ona mówi: „Słuchaj, tato, chodź tam pójdziemy, ja pójdę z tobą. Trzeba być z tymi ludźmi”. No i poszli.

Rozumiem, że słowo córki jest dla ojca najwyższym nakazem?
– Paweł bardzo liczył się z jej zdaniem.

Co pani pamięta z tamtych dni? Środa, czwartek, piątek?
– To była jakaś niesamowita mobilizacja z mojej strony. Płakałam, ale też miałam taki niesamowity spokój. Cały czas to mam. Taki niesamowity spokój i taką niesamowitą siłę.

A córki?
– Terenia ma osiem lat. Ona wie, że taty nie ma, że tata umarł, ale rozmawiałam z psychologami – do niej to dojdzie tak naprawdę za pół roku. A ja nie kazałam jej płakać i być smutną. Nawet nie ubieram jej na czarno.

A Antonina?
– Antonina przeżywa to razem ze mną. Też była bardzo zmobilizowana. Nie panikowała. Miałyśmy takie chwile, kiedy obie się ściskałyśmy ze słowami, że musimy dać radę. Ona tęskni. Tęskni bardzo... spała w jego piżamie... ja wzięłam jego poduszki... nosimy jego swetry w domu... koszulę, którą ostatnio miał na sobie i leżała na krześle. Na spotkaniu z przyjaciółmi w niedzielę stało zdjęcie Pawła. Zabrałyśmy je do domu, Paweł cały czas na nas patrzy... taki uśmiechnięty i radosny. W dniu wyborów, kiedy miał jakiś delikatny przeciek, że jest dobrze, zanim jeszcze wyświetlono wyniki, szepnął mi do ucha: „Zaprowadzę Antoninę na studniówkę”, bo on zawsze był zapraszany na studniówki, także do szkoły Antoniny.

Lubił to?
– Lubił. I to było coś, o czym marzył, Antonina o tym marzyła i ja, że on jako prezydent będzie tego poloneza z nią tańczył. Powiedział: „Zaprowadzę Antoninę na studniówkę”, a mnie pociekły łzy. I zanim te wyniki ogłoszono, weszliśmy na scenę i wszyscy mówili, że miałam zapłakane oczy, to dlatego, że on tak się z tego cieszył. Antonina mówi: „Mamo, już nie zatańczę z tatą poloneza na studniówce, nie zaprowadzi mnie do ołtarza”. On zawsze wszystko wiedział, o cokolwiek by ona go spytała, zawsze miał odpowiedź. I ona mówi: „Kogo ja teraz będę pytać? Do kogo będę mogła zadzwonić?”.

Zadawałyście sobie pytanie: dlaczego? Parę dni temu byliśmy w innym świecie i nagle wszystko runęło, bo...
– Wie pan, ja mam taki spokój w sercu. Może ta nienawiść przyjdzie? Ale dzisiaj nie czuję nienawiści do tego człowieka. Mam tylko żal o to, co się działo, bo wiem, że to powodowało taką nienawiść. On w pewnym sensie stał się ofiarą tego systemu, tego, co się stało, ten człowiek był chory po prostu.

Druga strona komentowała, dlaczego prezydent czy premier siedzieli w czasie mszy w katedrze tam, gdzie siedzieli.
– Ja w ogóle nie chciałam, żeby oni byli. Napisałam ministrowi z kancelarii premiera, że nie chciałabym, żeby tam był ktoś z rządu.

Bo?
– Bo to dla mnie był szczyt hipokryzji. Bo to są ludzie, których Paweł nigdy nie cenił, o których mówił, że niszczą demokrację. To ludzie, którzy reprezentują wszystko, co było zaprzeczeniem tego, w co Paweł wierzył. Więc, jak się okazało, że oni jednak będą, to prosiłam, żeby nie było ich w zasięgu mojego wzroku.

Bałyście się tej soboty? Pogrzeb taty, pogrzeb męża. Czterech prezydentów, kilku premierów, cała Polska patrzy...
– W ogóle tak o tym nie myślałam.

A co pani myślała?
– Że muszę być twarda, że muszę mieć siłę, żeby wyjść i pożegnać Pawła. I miałam tę siłę. W kościele, w ECS czy potem w bazylice, tak jakby Paweł mi pomagał i mną kierował.

Co dalej?
– Musimy dalej żyć. Muszę być silna dla moich dzieci, ale przede wszystkim muszę też dbać o dobrą pamięć Pawła, aby odkłamano te wszystkie oszczerstwa i zarzuty na jego temat. To jest teraz ważne. Musimy teraz pobyć trochę za granicą. Wie pan, ludzie są strasznie mili, pomagają jak mogą, ale wszyscy na nas patrzą, dla córki to jest bardzo trudne. Ona ma tylko 15 lat. Tam będzie bardziej anonimowa.

Czy ma pani świadomość, jak nieprawdopodobne poruszenie wywołała ta tragedia?
– Chyba nie do końca. Trochę zaczyna to do mnie docierać. Skoro ta straszna rzecz się stała, to niech ta śmierć Pawła, ta naprawdę wielka ofiara, nie pójdzie na marne, mam nadzieję, że coś w ludziach drgnie.

W jakim sensie?
– Żeby zaprzestać siania nienawiści. Żeby szerzyć dobro. Paweł robił tak dużo dobrych rzeczy. Nie tych wielkich, ale drobnych, dla ludzi. Często anonimowo. W Ameryce mówił: „Zobacz, Magduś, tu tyle dobrego ludzie dla siebie robią, tak się organizują”. Ławki przez kogoś ufundowane fotografował, żeby mieć jako wzór. Paweł czasem mi mówił: „Magduś, troszkę naiwna jesteś”. Ale sam czynił dobro i wierzę, że to dobro zacznie działać.


To, co wydarzyło się w Gdańsku 13 stycznia, zamordowanie prezydenta, ma – powiedziałbym – wymiar wręcz metafizyczny, Donald Tusk, były premier, przewodniczący Rady Europejskiej.


Zamordowanie Pawła Adamowicza wstrząsnęło Polską. Na kilka długich dni prezydent Gdańska  stał się mimowolnym bohaterem wszystkich programów informacyjnych. Dlaczego doszło do takiej tragedii? Kim naprawdę był zamordowany prezydent, czy z tego dramatu wyniknie coś pozytywnego? Autor książki, dziennikarz, publicysta z charakterystyczną dla siebie dociekliwością i swadą postanowił poszukać odpowiedzi na te pytania. Przeprowadził rozmowy z 12 osobami, które znały Pawła Adamowicza. Wśród nich znalazła się rodzina, przyjaciele, współpracownicy. Tak powstała książka o zamordowanym prezydencie, ale i o Gdańsku, jego historii, fenomenie i niezwykłym oddziaływaniu na resztę Polski, często w kluczowych momentach jej historii.
Autor nie stawia żadnych tez, nie daje gotowej odpowiedzi na pytanie, czym jest i może być śmierć Adamowicza dla Polski. Rozmawia, stawia pytania i szuka odpowiedzi razem ze swoimi rozmówcami.


Od autora

Nie zawsze autor jest w stanie choćby w miarę dokładnie wskazać moment, kiedy podjął decyzję o napisaniu książki. W przypadku tej książki jest inaczej. Decyzja zapadła 18 stycznia po godz. 18.  Żałobny kondukt z trumną zamordowanego pięć dni wcześniej prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza przemierzał drogę z Europejskiego Centrum Solidarności do Bazyliki Mariackiej. Patrzyłem na zgromadzonych ludzi. Był w nich oczywiście  smutek. Ale było coś więcej. Godność. Duma. Coś, co Ernest Hemingway nazwał „grace underfire”, siła w sytuacji bycia pod presją. Była w tej chwili jakaś tajemnica. Tajemnica momentu, miejsca i możliwych skutków. Niełatwa do rozwikłania od razu. Miałem jednak, jak chyba miliony Polaków, poczucie, że zdarzyło się coś niezwykle ważnego. Coś, co trzeba spróbować zrozumieć i nazwać. A może na początek po prostu warto opowiedzieć o Pawle Adamowiczu, o tym, jakiego pragnął Gdańska i o jakiej marzył Polsce. Gdy trzy dni po pogrzebie męża Magdalena Adamowicz wystąpiła w TVN 24, pojawiły się głosy, że to za szybko. Czułem inaczej. Chwila jest chwilą. Ekscytacja ulatuje. Zainteresowanie wyparowuje. Za chwilę zdarzy się coś innego i uwaga ludzi skieruje się gdzie indziej. Refleksja wymaga czasu, ale z pewnymi słowami trzeba się spieszyć. Pomyślałem o tym także w kontekście książki. Uznałem, że nie ma co czekać.

Tomasz Lis


Tomasz Lis swoją część zysków ze sprzedaży książki postanowił przekazać na rzecz Europejskiego Centrum Solidarności oraz Hospicjum im. Księdza E. Dutkiewicza, które wspierał także Paweł Adamowicz. Książka Umrzeć za Gdańsk ukazała się nakładem wydawnictwa Axel Ringier Springer Polska, premiera 24 kwietnia.
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Gorlice
5°C
wschód słońca: 07:08
zachód słońca: 15:40
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Gorlicach

kiedy
2025-02-22 18:00
miejsce
Kino Farys, Biecz, ul. Kazimierza...
wstęp biletowany